reklama
kategoria: Kultura / Sztuka
30 październik 2019

Midsomar. W biały dzień - recenzja

Zeszłego lata światowy widz kinowy mógł obejrzeć film amerykańskiego reżysera Ari Astera pod tytułem Midsommar. Boć swoim pierwszym obrazem, a zatem Hereditary, zasłużył on sobie na awantaż zainteresowania, seanse jego nowego dictum nie świeciły pustkami. (Nie zaszkodził im takoż frapujący zwiastun oraz przychylne recenzje krytyków). Wbrew jednak swojej osobliwej naturze druga horrorowa wypowiedź Astera jest dosyć nudna i nie straszna, dlatego donoszę - spędzony w kinie czas, był czasem zmarnowanym.
REKLAMA
Spoilery.

Rdzeniem fabuły Midsommar jest relacja Dani i Christiana - pary młodych, dwudziestoparoletnich amerykanów nieumiejących powziąć decyzji o rozstaniu. Zwłaszcza Christian zdaje się „związany” - jak ujął to Gabriel García Márquez w Sto lat samotności - „węzłem mocniejszym niż miłość - spólnym wyrzutem sumienia”. Jego postawa jest zresztą zrozumiała. Dani, mająca za sobą gargantuiczną tragedię rodzinną, wokół której wydarzeń orbituje pierwsza, najlepsza część filmu,  wzbudza w nim litość. A ponieważ, jak celnie spostrzegł Marcel Proust w Uwięzionej „najlepsze rozstanie jest najszybsze”, diadę nie czeka szczęśliwe zakończenie. Nieświadomie brnąc ku niemu, para udaje się więc do ancestralnej komuny w Hälsingland w Szwecji, gdzie zaproszona wraz z innymi przez wspólnego znajomego, Pelle - jej natywnego mieszkańca, odbiera swoją predystynację.
Midsommar nie jest obrazem pozbawionym małych plusów. Solidna jest w nim gra aktorska. Przede wszystkim jego protagonistki, czyli Dani, granej przez angielską aktorkę Florence Pugh z dużą dozą emocji. Nie oznacza to jednakoż, iż jej bohaterka jest postacią wielce realistyczną. Towarzysząca całej wypowiedzi symboliczna aura, pada boć też na nią. Bynajmniej nie jest to zarzut sam w sobie, gdyż jednak logiczny związek przyczynowo-skutkowy nie jest częstym atrybutem filmu, co krok traci on swój rezonans, przez co finalny uśmiech zwycięstwa dziewczyny jest nieprzekonywający. Inaczej wygląda rzecz ze wspomnianym początkiem. Pierwsze kilkanaście minut obrazu nie bierze jeńców. Jest mocne, precyzyjne, celne, nieźle wyreżyserowane. Jak większość Hereditary stoi na dobrym poziomie, a jako prolog broni się samo przez się. Niestety, ów highlight nie trwa długo.

Rozgoryczony cywilizacją łacińską bohater Morfiny Szczepana Twardocha Konstanty Willemann diagnozuje: „[...] nie jesteś winien niczego Jackowi i nikt nie jest winien niczego tobie. Urodziłeś się sam i umrzesz sam. To, że ktoś wyrządził ci jakieś dobro, to tylko złudzenie”.

Jak zwrócili zaś uwagę w Dobrym Omenie Terry Pratchett i Neil Gaiman: „Zasady upraszają życie i świat”.

Komuna, do której trafiają amerykańscy bohaterowie Midsommar, jest wyraźnie anty-zachodnia. Żyjący w niej - podług kompleksowo ustanowionych oraz bezwzględnie respektowanych zasad - jej członkowie, są dla siebie - inaczej niż przybysze zza oceanu - nieustępliwie oddani. Czytelny temat różnic kulturowych filmu nie jest wszak wygrany. Podobnie, jak wiele innych jego elementów składniowych, zostaje on, albowiem potraktowany pobieżnie. Mimo iż obraz jest długi - trwa 147 minut, nie proponuje - na przykład - należytego wglądu w życie codzienne ekscentrycznej społeczności. (Czym się ona zajmuje? Jak zarabia na egzystencję? W jaki sposób udaje jej się uniknąć wykrycia swoich mordów? Et cetera). Dlatego, że akompaniująca mieszkańcom komuny atmosfera tajemniczości, nijak współgra ze skądinąd realistycznym obrazem świata filmu, jest to duży jego defekt. Nie mniejszym są takoż postępki gości: turystów - incydentalnie inteligentne, co krok idiotyczne, irytują w trymiga. Nazbyt często motywacją narracji obrazu jest set piece, zbyt rzadko logika.

Jak Heraditary Midsommar opiewa w szereg niepospolitych, ciekawych, a także makabrycznych motywów wizualnych. W konsekwencji przywoływanych wad nie odnoszą one, aliści założonego efektu. Film nie jest więc przerażający. W żadnym razie. Powtarzane przez Astera treści, czynią go ponadto monotonnym plus przewidywalnym. Co gorsza, gdyż w drugiej połowie obrazu dzieje się mało, z wypowiedzi ulatuje też życie. Wraz z  jej końcem - całkowicie.

Idee, jakich podejmuje się W biały dzień, bywają frapujące. Fakt faktem, nie można im jednak przypisać zbyt wielu zasług. Jako, iż cała ich grupa została niegdyś unaoczniona ciekawiej tudzież głębiej, rozczarowują. Stąd odsyłam do filmów paralelnych, acz lepszych: Wicker Mana (1973), Suspirii (2018), w głównej mierze - Ballady o Narayamie (1983).
PRZECZYTAJ JESZCZE
pogoda Olecko
5°C
wschód słońca: 07:46
zachód słońca: 15:15
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Olecku